A więc po około 25 minutach dojechaliśmy do Doliny Cocory, gdzie planowałyśmy nasz kilkugodzinny trekking wokół doliny. Zaraz przy wejściu gdzie zatrzymywały się "jeepy" stało mnóstwo panów oferujących przejazd konno po dolinie, inni oferowali śniadanie w pobliskiej restauracji, jeszcze inni wypożyczeniu kaloszy, ze względu na podmokłe podłoże po ostatnich deszczach. My postanowiłyśmy, że w kaloszach będzie nam się o wiele trudniej i wolniej poruszać, a więc poprostu ruszyłyśmy przed siebie. Jeszcze jak staliśmy na placu głównym zadzwoniła do mnie Diana, Kolumbijka, którą poznałyśmy dzień wcześniej i powiedziała, że jest w drodze z Armenii do Salento i że bardzodobrze zna Dolinę Cocora, a więc gdzieś na szlaku dołączy do nas.
Pogoda dopisywała, cieszyłyśmy się, że nie pada, bo wtedy było o wiele bardziej nieprzyjemnie. Jednakże nie cieszyłyśmy się długo bezchmurnym niebem, bo po około 1,5 godzinie zaczęło padać. Najpierw delikatnie, a później już "lało jak z cebra". Moja kurtka powoli przesiąkała wodą. Całe szczęście rano wpadłam na świetny pomysł i na wszelki wypadek włożyłam do butów plastkowe woreczki foliowe (o które poprosiłam w piekarni) aby uniknąć szybkiego przemoknięcia stóp. Po drodze spotkaliśmy dwójkę chłopaków z Izraela, z którymi jechalismy jeepem i oni już zmierzali w kierunku powrotnym. Ubrani byli zbyt letnio, koszulki z krótkim rękawem, przemoczeni byli do suchej nitki, a więc dosłownie się poddali i postanowili wrócić. My tylko zerknęłyśmy na siebie i od razu wiedziałyśmy że kontynuujemy trasę, nawet pomimo tego, że czułam jak krople wody kapią z kaptura na czubek mojego nosa. Wiedziałyśmy, że ze względu na położenie pada w tym rejonie bardzo często, a innych ubrań też już nie mamy, więc nic do stracenia. Całe szczęście, że trasa była stosunkowo łatwa, nie było stromych podejść, tyle tylko, że robiło się błotniście, a więc trzeba było iść wolno, aby się nie przewrócić.
Co jakiś czas miałyśmy do przekroczenia drewniany, wiszący mostek, przed którym widniała informacja, aby ze względów bezpieczeństwa przechodzić pojedyńczo. I tak po około 2,5 godzinach dotarłyśmy do miejsca, gdzie ujrzałyśmy zbawienny znak, że za 25 minut możemy dotrzeć do Casa del Colibri (z hiszp. Dom kolibrów). Za 5 000 pesos kolumbiisjkich, czyli około 7 złotych była wejściówka oraz ciepły napój. W tym momencie niedługo się zastanawiałyśmy, gdyż tylko marzyłyśmy o jakimś schronieniu choć na kilka chwil, gdyż ulewa od momentu rozpoczęcia nie przestała ani na moment. Po chwili dołączyła do nas Veronika, Kanadyjka z Quebec, która także nie marzyła o niczym innym tylko o dachu nad głową i ciepłym napoju.
Tym razem podejście było strome, ale już mnie to nie interesowało tak bardzo, gdyż wiedziała, że na szczycie czeka nas nagroda. Po około 25 minutach dotarłyśmy na górę, gdzie przywitała nas pan oferując kawę, aromaticę, czyli kolumbijską herbatę albo gorącą czekoladę z kawałkiem sera żółtego. Wszystkie trzy zdecydowałyśmy się na opcję 3 i rozpoczełyśmy dyskusję na temat picia gorącej czekolady razem z serem żółtym. Dla nas trzech, czyli Polki, Niemki oraz Kanadyjki na początku wydawało się to bardzo dziwnym zestawieniem, jednakże, już po kilkunastodniowym pobycie na ziemi kolumbisjkiej przyzwyczaiłyśmy się do tego.
Na szczycie było mnóstwo osób z różnych krajów, wszyscy zmarznięci, przemoknięci, pili ciepłe napoje podziwiając fruwające dookoła kolorowe kolibry. Siedząc na ławce, usłyszałam rozmowę w znajomym mi języku, więc postanowiłam się odwrócić i zapytać, czy chłopak z dziewczyną nie rozmawiają przypadkiem po katalońsku, który jest prawie identyczny jak dialekt używany w Walencji. Zgodnie potwierdzili, że są Katalończykami z Barcelony.
Strugi deszczu spływały po dachu domku. Nie zapowiadało się nic, aby przestało padać choć na chwilę. Zdjęłyśmy nasze przemoczone kurtki i bluzę i cieszyłyśmy się, że choć przez chwilę nie pada nam na głowę. Zapytałam właściciela tego miejsca, czy przypadkiem nie ma płaszczy przeciwdeszczowych. Na całe szczęście miał ogromne czarne worki z kapturem, który służyły właśnie jako ochrona przed deszczem. Postanowiłam to zakupić, choć i tak byłam całkowicie przemoczona, ale żeby nie przemoczyć się jeszcze bardziej, założyłam czarny worek i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Tam na końcu miałyśmy dotrzeć do najpiękniejszego punktu widokowego, gdzie można było podziwiać cudowne olbrzymie palmy woskowe.
Ciężko było się zebrać, ale coraz więcej ludzi przybywało, a więc trzeba było zwolnić miejsca. Razem z Janą i Veronicą ruszyłyśmy w kierunku La Montaña (z hiszp. "góra"), która była największym wzniesieniem w dolinie. Kiedy po trudach dotarłyśmy na górkę, w końcu przestało padać. Nie mogłyśmy w to uwierzyć, że po kilku godzinach w końcu wyjrzało słońce. Zadzwoniła też Diana, że po drodze złapał ją deszcz, więc zawróciła i czeka na nas w restauracji, gdzie rozpoczynałyśmy trekking.
Zrzuciłam swój czarny worek i ruszyłyśmy w kierunku punktu widokowego. Po kilkudziesięciu minutach ujrzałyśmy to o czym marzyłyśmy cały dzien. Przed nami rozpościerały sie gigantyczne charakterystyczne woskowe plamy, a soczysta zieleń krajobrazu dodawała niesamowitego uroku całemu widokowi. Rozpoczęłyśmy naszą sesją zdjęciową.
Pogoda dopisywała, cieszyłyśmy się, że nie pada, bo wtedy było o wiele bardziej nieprzyjemnie. Jednakże nie cieszyłyśmy się długo bezchmurnym niebem, bo po około 1,5 godzinie zaczęło padać. Najpierw delikatnie, a później już "lało jak z cebra". Moja kurtka powoli przesiąkała wodą. Całe szczęście rano wpadłam na świetny pomysł i na wszelki wypadek włożyłam do butów plastkowe woreczki foliowe (o które poprosiłam w piekarni) aby uniknąć szybkiego przemoknięcia stóp. Po drodze spotkaliśmy dwójkę chłopaków z Izraela, z którymi jechalismy jeepem i oni już zmierzali w kierunku powrotnym. Ubrani byli zbyt letnio, koszulki z krótkim rękawem, przemoczeni byli do suchej nitki, a więc dosłownie się poddali i postanowili wrócić. My tylko zerknęłyśmy na siebie i od razu wiedziałyśmy że kontynuujemy trasę, nawet pomimo tego, że czułam jak krople wody kapią z kaptura na czubek mojego nosa. Wiedziałyśmy, że ze względu na położenie pada w tym rejonie bardzo często, a innych ubrań też już nie mamy, więc nic do stracenia. Całe szczęście, że trasa była stosunkowo łatwa, nie było stromych podejść, tyle tylko, że robiło się błotniście, a więc trzeba było iść wolno, aby się nie przewrócić.
Co jakiś czas miałyśmy do przekroczenia drewniany, wiszący mostek, przed którym widniała informacja, aby ze względów bezpieczeństwa przechodzić pojedyńczo. I tak po około 2,5 godzinach dotarłyśmy do miejsca, gdzie ujrzałyśmy zbawienny znak, że za 25 minut możemy dotrzeć do Casa del Colibri (z hiszp. Dom kolibrów). Za 5 000 pesos kolumbiisjkich, czyli około 7 złotych była wejściówka oraz ciepły napój. W tym momencie niedługo się zastanawiałyśmy, gdyż tylko marzyłyśmy o jakimś schronieniu choć na kilka chwil, gdyż ulewa od momentu rozpoczęcia nie przestała ani na moment. Po chwili dołączyła do nas Veronika, Kanadyjka z Quebec, która także nie marzyła o niczym innym tylko o dachu nad głową i ciepłym napoju.
Tym razem podejście było strome, ale już mnie to nie interesowało tak bardzo, gdyż wiedziała, że na szczycie czeka nas nagroda. Po około 25 minutach dotarłyśmy na górę, gdzie przywitała nas pan oferując kawę, aromaticę, czyli kolumbijską herbatę albo gorącą czekoladę z kawałkiem sera żółtego. Wszystkie trzy zdecydowałyśmy się na opcję 3 i rozpoczełyśmy dyskusję na temat picia gorącej czekolady razem z serem żółtym. Dla nas trzech, czyli Polki, Niemki oraz Kanadyjki na początku wydawało się to bardzo dziwnym zestawieniem, jednakże, już po kilkunastodniowym pobycie na ziemi kolumbisjkiej przyzwyczaiłyśmy się do tego.
Na szczycie było mnóstwo osób z różnych krajów, wszyscy zmarznięci, przemoknięci, pili ciepłe napoje podziwiając fruwające dookoła kolorowe kolibry. Siedząc na ławce, usłyszałam rozmowę w znajomym mi języku, więc postanowiłam się odwrócić i zapytać, czy chłopak z dziewczyną nie rozmawiają przypadkiem po katalońsku, który jest prawie identyczny jak dialekt używany w Walencji. Zgodnie potwierdzili, że są Katalończykami z Barcelony.
Strugi deszczu spływały po dachu domku. Nie zapowiadało się nic, aby przestało padać choć na chwilę. Zdjęłyśmy nasze przemoczone kurtki i bluzę i cieszyłyśmy się, że choć przez chwilę nie pada nam na głowę. Zapytałam właściciela tego miejsca, czy przypadkiem nie ma płaszczy przeciwdeszczowych. Na całe szczęście miał ogromne czarne worki z kapturem, który służyły właśnie jako ochrona przed deszczem. Postanowiłam to zakupić, choć i tak byłam całkowicie przemoczona, ale żeby nie przemoczyć się jeszcze bardziej, założyłam czarny worek i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Tam na końcu miałyśmy dotrzeć do najpiękniejszego punktu widokowego, gdzie można było podziwiać cudowne olbrzymie palmy woskowe.
Ciężko było się zebrać, ale coraz więcej ludzi przybywało, a więc trzeba było zwolnić miejsca. Razem z Janą i Veronicą ruszyłyśmy w kierunku La Montaña (z hiszp. "góra"), która była największym wzniesieniem w dolinie. Kiedy po trudach dotarłyśmy na górkę, w końcu przestało padać. Nie mogłyśmy w to uwierzyć, że po kilku godzinach w końcu wyjrzało słońce. Zadzwoniła też Diana, że po drodze złapał ją deszcz, więc zawróciła i czeka na nas w restauracji, gdzie rozpoczynałyśmy trekking.
Zrzuciłam swój czarny worek i ruszyłyśmy w kierunku punktu widokowego. Po kilkudziesięciu minutach ujrzałyśmy to o czym marzyłyśmy cały dzien. Przed nami rozpościerały sie gigantyczne charakterystyczne woskowe plamy, a soczysta zieleń krajobrazu dodawała niesamowitego uroku całemu widokowi. Rozpoczęłyśmy naszą sesją zdjęciową.
0 komentarze: