Zupełnie nowe wcielenie mojego bloga!

.

Now, you can also read in other languages, please select

Relacja z Walencji



A więc jestem już dokładnie w połowie drogi z Marytu do Bogoty. Oglądałam właśnie naszą trasę na ekranie i jesteśmy gdzieś dokładnie pośrodku wód Oceanu Atlantyckiego. Pozostało nieco ponad 4000km , przemierzyliśmy też podobną odległośc, a więc jak można szybko zsumować odległość pomiędzy stolicą Hiszpanii a stolicą Kolumbii to nieco ponad 8000 km. Mam duże szczęście bo siedzę przy samym okniem, a obok mnie wolne siedzenie, dlatego też teraz dopiero piszę, gdyż standardowo spałam już dwa razy. Jak to zwykle bywa opuszczam Walencję zawsze w bardzo wczesnych godzinach porannych. Dziś po 5 podjechał po mnie Evelio , kierowca z blablacaru. Po raz kolejny będe tutaj wychwalać takie innowacje jakim jest portal blablacar czy carpooling, gdyż podróż jest o wiele prostsza. Zostałam odebrana dosłownie spod bloku i wysiadłam przed drzwiami mojego terminalu na lotnisku w Madrycie. Tym razem troszkę się martwiłam, gdyż po drodze zabieraliśmy chłopaka z Wenezeli oraz drugiego z Ekwadoru, który niestety spóźnił się trochę, gdyż zagubił się w Walencji i pomylił miejsce, gdzie mieliśmy go odebrać.  Dlatego też czekaliśmy na niego jakieś dobre 25 minut i wyjechaliśmy dopiero o 6. Ale na szczęście udało nam się być na lotnisku jakoś o 9.30, więc miałam jeszcze sporo czasu , gdyż samolot do Bogoty miał odlecieć o 12.10. Na lotnisku też obeszło się szybko i bezproblemowo. Najpierw owinęłam swój plecak folią, a później zrobiłam sama odprawę , gdzie dostałam kartę pokładową oraz naklejkę na bagaż i tak szybko bez kolejek poszłam oddać plecak i już po wszystkim. Świetnie rozwiązali sprawę robienia odprawy samemu, bo dzięki temu można zaoszczędzić masę czasu i nerwów i cały proces odbywa się szybko i sprawnie. Później odprawy bezpieczeństwa, przejazd pociągiem na odpowiedni terminal i już mogłam w spokoju usiąść, zjeść, wypić kawę, odezwać się do rodziny i znajomych, że jestem już na lotnisku i niedługo naprawdę odlatuję do Kolumbii. Po raz kolejny zadziwiające jest jak proste i sprawne jest podróżowanie w dzisiejszych czasach. Kiedyś jakieś odległe marzenie o zobaczeniu choć raz Ameryki Południowej teraz zamieniło się już w kolejną trzecią wyprawę na kontynent południowoamerykański. Oczywiście musiała już być pierwsza przygoda, bo jakoś tak los chyba chce i zawsze dostarcza mi zabawnych sytuacji, żebym miała co pisać na blogu. Otóż jak zawsze wszystkie najważniejsze dokumenty trzymm ze sobą i co jakiś czas sprawdzam  czy są na miejscu, to samo z pieniędzmi. I  właśnie wychodząć z łazienki pierwszą rzecz, na którą zwróciłam uwagę była wydrukowana karta pokładową, którą ktoś położył na wierzchu śmietnika, który stał zaraz naprzeciw mnie. Na lotnisku były oczywiście bardzo elegancke śmietniki z odpowiednimi otworami na plastik, papier i butelki. Pomyślałam sobie dosłownie w myślach – „Ale ktoś jest mega zakręcony, żeby zgubić swoją kartę pokładową..” I jakoś samoisenie otworzyłam torebkę, aby zerknąć czy moja karta pokładowa  aby na pewno jest w moim paszporcie. I tutaj proszę – niepodzianka – mojej karty nie ma, więc przyspieszonym krokiem podchodzę do śmietnika i co widzę – moje dane oraz dane podróży na białym kawałku papieru czyli  moją kartę pokładową! A więc kamień z serca, a jednocześnie zaczęłam śmiać się sama do siebie na myśl, co pomyślałam sobie o jakiejś bardzo zakręconej osobie. A więc wielkie dzięki osobie, która ją znalazła i położyła wlaśnie na środku śmietnika w bardzo widocznym miejscu. Bo nawet nie chce mi się myśleć, ile by było jeszcze zamieszania, żeby iść zgłosić swoją zgubę itp. Później już tylko wsiadanie do samolotu, bardzo się ucieszyłam, że nie mam żadnego pasażera obok, bo dzięki temu człowiek rozprostuje kości trochę, położy swoje rzeczy obok i ogólnie czuje się bardziej komfortowo. Uśmiałam się też już na początku, bo jeden rząd za mną siedziała i nadal siedzi mama z dwoma córkami. Młodsza na oko jakieś 5-6 lat i stewardessa podchodzi do niej cała rozpromieniona pyta jak ma na imię itp. I po chwili pyta dziewczynki, czy ta nie miała by czasem  ochoty na ciasteczka, które by przyniosła dla niej. Dziewczynka popatrzyła na stewardessę i pyta: „ A nie ma pani może mięsa, bo ja jestem głodna?” Wszyscy dookoła, którzy to usłyszeli uśmiechnęli się pod nosem, a stewardessa odpowiedziała, że mięso będzie serwowane niedługo. Teraz właśnie zerkam na dziewczynkę, widzę, że słodko śpi, więc chyba już jest najedzona i odbywa drzemkę.
Powracając do mojego wyjazdu. A więc przyleciałam do Walencji w zeszłą środę. Lot był do Alicante i stamtąd standardowo podjechałam za pomocą blablacara (czyli podwożenie z innymi ludźi) do Walencji. I tu udało mi się, bo kierwca trochę zagubił się w Walencji i akurat wysadził mnie na Benimaclecie, dzielnicy, gdzie kiedś mieszkałam i do tej pory mieszka Aga, u której się zatrzymałam. Jechaliśmy w cztery osoby, jeden Hiszpan kierowca, chłopak z Peru oraz dziewczyna z Czech. Około 23 wpadłam do mieszkania do Agi. Fajne jest to, że zawsze jak wpadam do Walencji, pomimo tego, że nie mieszkam tam już prawie rok doskonale znam miasto, a więc nigdy nie ma problemów z dotarciem czy przemieszczaniem się po mieście. Tak wiadomo Aga jak zwykle kochana zaserwowała mi kolację, zaczęły się plotki, rozmowy i tak jakoś zeszło do 2 nad ranem. W czwartek rano ruszyłyśmy z Agą na rowerach do centrum, gdyż Aga miała kilka spraw do załatwienia, po drodze prerwa na słynną kawę z mlekiem i Baileysem, której nauczyłam sie pić właśnie w Walencji i to z Agnieszką. W Hiszpanii lato w pełni , słońce dobrze już grzeje, turystów sporo, ale to akurat zawsze o każdej porze roku. Ogólnie wiele się nie zmieniło w tym mieśćie, jakiś zadziwiających zmian nie zauważyłam, wszystko płynie swoim powolnym hiszpańskim rytmem. Później wróciłyśmy do domu. Aga wybrała się do pracy a ja umówiłam się z Dorota, moim współtowarzyszem podróży do Brazylii i Azji a później z jeszcze jednym znajomym. Tak się popołudnie spędziłam na popijaniu piwa i plotkowaniu. Fajnie wracać do miejsca, gdzie w sumie spędziło się jakiś czas, w moim przypadku w samej Walencji 2 lata i zna się i utrzymuje kontakt z dobrymi znajomymi, którzy wciąż tu mieszkają. Jeszcze przed wyjściem na spotkanie z Dorotą zostawiłam Adze prezent z okazji minionych kilka dni wcześniej urodzin. Pomyślalam, że najlepszym prezentem będzie butelka Baileysa, którą Aga uwielbia. Bo dla tych, którzy nie wiedzą Agnieszka moją amiga nie pije alkoholu, uprawia dużo sportu i odżywia się bardzo zdrowo. Ogólnie potocznie mówiąc ma na tym punkcie bzika, tak jak ja na punkcie podróży. Więc po części ją rozumiem i podziwiam za silną wolęJ Po jej pracy i moich spotkaniach udaliśmy się na jeszcze jedno spotkanie z jej znajomym i później do domu. No i stwierdziłyśmy, że aby przypomnieć sobie stare dobre czasy napijemy się po jednym kieliszku naszego ulubionego likieru. Na poczatku naprawdę myślałam, że skończy się na jednym czy dwóch kieliszkach dla degustacji i uradowania podniebienia a resztę zostawimy do kawy na kolejne dni. Ale już po chwili zorientowałam się, że jak to starym polskim zwyczajem będziemy siedzieć i degustować się do ostatniej kropli w butelce. Niewątpliwie Baileys jest jednym ze wspomnień z Walencji. Tak też ponownie jakoś dobrze po 2 nad ranem położyłyśmy się wesołe i zakręcone po takiej ilości naszego ulubionego alkoholowego trunku. Zasnęłyśmy błyskawicznieJ
W piątek  około południa pojechałyśmy z jeszcze jedną znajomą do małej miejscowości Benicassim, oddalonej około 80km od Walencji na północ, gdzie mieszka obecnie nasz znajomy. Był to 1 maja, święto pracy, więc też trzeba było to odpowiednio uczcić. Tam mieliśmy trochę planów na wycieczkę rowerową, ale niestety wypożyczalnia była zamknięta kiedy tam dostarliśmy, następnie mieliśmy przygody kiedy chcieliśmy coś zjeść, bo jak wiadomo w Hiszpanii trwa odwieczna manana, czyli nikt się za bardzo nigdzie nie spieszy, ale tym razem to nawet takie spokojne osoby jak my mieliśmy dość. Czekaliśmy na podanie dosłownie kilku rzeczy prawie 1 godzine 40 minut! Bo takim czasie to człowiekowi juz glód przechodzi, oczywiście zapytaliśmy się na poczatku, że chcielibyśmy coś co dość szybko pojawi się na naszych stołach no i się doczekaliśmy. Nawet nie chce myśleć ile byśmy tam siedzieli, gdybyśmy zamówili cos innego. W pewnym momencie Agnieszka  postanowiła zapytać w czym tkwi problem i dlateczego czekamy tyle czasu, więc dosłownie zapytała w czym tkwi problem tak powolnej obsługi. Już chciała zapytać czy brakuje im jedzenia, kelnerek czy ludzi w kuchni... A więc kelnerka zaczęła nas przepraszać, tłumacząc, że ma tylko dwie osoby w kuchni, które poprostu nie wyrabiają się z robotą. Widząc chyba nasze groźne miny postawiła nam kolejkę piwa, co by ostudzić nasze nerwyJ I w sumie pomogło, bo od razu każdy się jakoś rozchmurzył. Później powróciliśmy do mieszkania, odpoczeliśmy chwilę i poszliśmy grać w siatkówkę na plażę. Wieczorem oczywiście kolacja oraz wieczór przy ginie z tonikiem i granie w przeróżne gry. Ogólnie dzień przebigł bardzo leniwie i w takim stylu hiszpańskim. Większość z nas to Polacy, który jakiś czas mieszkają w Hiszpanii, więc poprostu hiszpańska manana udziela się już wszystkim. Ale było bardzo przyjemnie i śmiesznie, tak jak powinno się świętować dzień wolny od pracy, czyli na pełnym relaksie. Akurat ja  w tym gronie byłam jedyną osobą, która nie pracuje w chwilii obecnej, ale co tam relaks też mi się należał.
W sobotę rano niektórzy wybrali się na poranne przebieżki po plazy czy kapiel w morzu, ja oczywiście należałam do tej grupy, która spała najdłużej, więc odbyło się bez żadnej akywności fizycznej w sobotni poranek. Po śniadanu zebraliśmy się do Walencji, bo czekały nas przygotowania imprezy urodzinowej Agnieszki. Kiedy dotarliśmy na Torreta de Miramar, czyli naszego mieszkania, na dole czekała juz na nas Rosi, moja koleżanka z Niemiec, którą poznałam w Walencji podczas kursu hiszpańskiego. Od tamtego momentu spędzałyśmy sporo czasu jak ona mieszkała jeszcze w Walencji, później odiwedziła mnie dwukrotnie i nawet wybrałyśmy się razem do Malagi i Granady oraz na półnoć Hiszpanii do Santiago de Compostela i Coruni.Rosi jak zwykle szalona i pełna energii, przyleciala na majówkę do Barcelony i korzystająć z okazji wpadł w odwiedziny do ukochanej Walencji. Wybrałyśmy się na zakupy, zaczełyśmy ogarniać mieszkanie i gotowac, bo Agnieszka zaprosiła najbliższych znajomych. Czułam się jak za starych dawnych czsów, włączyłyśmy muzykęi do roboty. Aga prosiła nas o jakąs kolejną pomoc, a by tylko odpowiadalyśmy po hiszpańku :”Oido” czyli tak po polsku: „Przyjęłam do wiadomości”. I tak szybkim tempem ogarnełyśmy mieszkanie i przygotowałyśmy sporo dobrego jedzenia. Jak zwykle ja zajęłam się deserem. Więc pomyślałam, że wszyscy juz znają przepysznego 3bita oraz senik na zimno, więc tym razem przygotowalam Kopiec Kreta z polskiego sklepu. Mama powinna być ze mnie dumna!
Później zaczęli się schodzić goście, wszystkie się ogarnełyśmy – sukienki i szpilki. Tym razem do swojego plecaka zapakowałam 2 sukienki i parę sprawdzonych szpilek, bo ostanim razem pół roku temu jak wróciłyśmy  z Brazylii i Argentyny to też zatrzymalam się na kilka dni w Walencji, bo przyleciałyśmy do Madrytu. Wybrałyśmy się na imprezę,  a ja obudziłam się w ostaniej chwili, że nie mam ani sukienki ani butów na obcasie, więc wyskoczyłam do chińskiego sklepu odzieżowego, gdzie kupiłam spontanicznie sukienkę oraz buty na obcasie, z których jeden złamał się zaraz na wejściu do klubu. Śmieje się teraz po raz kolejny na to wspomnienie, bo nadal nie wiem jak byłam w stanie tańczyć do 7 rano na dwóch butach bez obcasów, bo Aga błyskawicznie usunęła drugiego obcasa, co bym poruszała się na jednym poziomie. Tak więc tym razem nie chciałam mieć takich przygód i wcisnęłam do plecaka strój na imprezę urodzinową. I jak to wiadomo na imprezie, najpierw kolacja, deser, picie, później miałysmy już parkiet i tańce w pokoju, a to wszystko za sprawą wielkiego nowoczesnego boomboxa (czyli odtwarzacza do muzyki), który przyniósł jeden ze znajomych Agnieszki. Około 1.30 czyli o standardowej porze w Hiszpanii ruszyliśmy do mojego ulubionego klubu w Walencji czyli Umbracle, który jest otwartą dyskoteką w Mieście Nauki i sztuki, czyli charakterystycznych budynkach, symbolach Walencji. Tam impreza na całego, fajnie jest jak się wychodzi dużą grupą. Do godziny 6 tańcowali wszyscy bez wyjątku wywijająć przy różnych rytmach pop i latino. Nie odbyło się również bez hitu tego wyjazdu, jakim niewatpliwie stała się piosenka „taxi 2015”, która już zawsze będzie mi się kojarzyć z moim ostatnim kontraktem na statku Epic oraz właśnie z pobytem w Walencji.
Kończę na chwilę relację, bo chyba przymknę jeszcze oko.. Pozostały 3 godziny do lądowania w Bogocie a wtedy przede mną jeszcze całe popołudnie i wieczór, więc chyba siesta jest jak najbardziej wskazana. Widzę że powoli wlatujemy w strefę Morza Karaibskiego i chyba obecnie przelatujemy gdzieś nad Santo Domingo, czyli stolicą Dominikany. Postaram się później dopisać coś jeszcze o niedzieli i poniedziałku, żeby od jutra już kontynuować relację kolumbijską.
Jestem ponownie. Odpoczęłam trochę od ostatniej chwili. Niedługo lądujemy w Bogocie, więc korzystam z ostatnich 30 minut. Właśnie zjedliśmy podwieczorek, teraz wszyscy ruszają do toalety, bo niedługo już nas unieruchomią w fotelach na czas lądowania. A więc tak jak pisałam impreza była przednia, pląsy i bansy na parkiecie do białego rana, później powrót do domu i tam jeszcze jakieś pogawędki, ogarnełyśmy trochę mieszkanie i jak juz było naprawdę jasno około 7.30 poszliśmy spać. Nie trwało to długo bo około 11 Agnieszka sprytnie mnie obudziła puszczając naszą ulubioną piosenkę Taxi. Powoli w hiszpańskim stylu zebraliśmy się na plażę, gdzie ja tylko leżakowałam z odcisaki na stopach, a reszta zażywała kąpiele w morzu, spacery i przebieżki (mam tu na myśli oczywiście bardzo aktywną Rosi). Pojechaliśmy na plażę w prawie takim samym składzie jak byliśmy w Benicassim, później zakończyliśmy udany weekend majowy w horchaterii racząć się słynną walencjańską xorchatą i fartonsami, które pierwszy raz tak wyjątkowo mi smakowały, chyba dlatego, że były czekoladowe. Później juz był tylko relaks na sofie. W poniedziałek pojechałam rano z Agnieszką do szkoły, w której uczyłam przez dwa lata, a gdzie teraz pracuje Aga. Tam nic się nie zmieniło, posiedziałam na dwóch godzinach repaso, czyli cos tak jakby nasze korepetycje. I jak się okazało Aga tłumaczyła dokładnie to samo co ja wcześniej. Nic to niektórzy rzeczywiście nie mają talentu do języków i jak co jakiś czas mają sprawdziany z gramtyki angielskiej to trzeba z nimi powtarzać dokładnie te same rzeczy. Chyba bym juz na to nie miała siły i cierpliwości. Jak wróciliśmy do Walencji to nasza szalona Rosi była na mieście i jak się okazało po raz kolejny zauwazyłyśmy brak komunikacji w naszej grupie ( od czwartku wielokrotnie łapaliśmy się na niezrozumieniu pomiędzy sobą nawet pomimo tego, że mówiliśmy po polsku), bo jak się okazało Rosi myślała, że my zabrałyśmy klucze od mieszkania, a my myślałysmy, że Rosi je zabrała. A jak się okazało klucze zostały w mieszkaniu. Tak więc nie przyszło nam nic innego jak skoczyć od sąsiadów na patio i wejść drzwiami od kuchni, które na szczęśćie były otwarte. A więc dzwonek do drzwi, sąsiadka dziwnie popatrzyła, ale powiedziała, że pomoże, za to jej mąż krzywo na nas popatrzył i trochę zły powiedział, że niezłą impreze zrobiliśmy w sobotę, a Aga na to, że to tak wyjątkowo tylko raz do roku bo urodzinowa. Następnie wzięłyśmy drabinę, Aga zerknęła przez ścianę, żę drzwi z kuchni do patio otwarte, zrzuciła obcasy i przeskoczyła. No i dzięki temu byłysmy zaraz w domuJ Popołudniu Aga oczywiście znowu pracowała , a ja z Rosi i Dorotą postanowiłyśmy skorzystać ze słońca i wypić troche sangrii za moje zdrowie (4 maja to imieniny Moniki) w parku Turii. Wieczorem pozostało mi tylko pakowanie, ostatnia kolacja z dziewczyna, wpadła jeszcze właścielka mieszkania po czynsz i miło było się z nią zobaczyć, bo przecież doskonale mnie pamięta  z czasów kiedy tam mieszkałam. Później przespałam się około 3 godzin, żeby już o 5 ruszyć do Madrytu. To by było na tyle w bardzo wielkim skrócie. Pobyt w Walencji  był bardzo udany. Miasto ma niewątpliwi swój urok, a dodatkowo dzięki ludziom, których tam poznałam pobyt tam jest zawsze niezapomniany. Wiecie, że o Was tu mówię? Do zobaczenia w grudniuJ Buziaki bo chyba zaczynamy lądować....

0 komentarze: