Czas nadrobić
zaległości…. Bo coś dawno nic nie napisałam, a czas pędzi jak szalony. Jestem
właśnie na lotnisku w Santa Marta. Dochodzi godzina 21, a więc czekam już na
samolot do Medellin. Jest to chyba najmniejsze lotniko jakie widziałam. Siedzę
w oczekiwaniu na samolot i leje się ze mnie jak nie wiem co. Jednak co gorące Karaiby
to Karaiby. Niby wiatraki chodzą, znaczy coś tam buczą, ale słabo się odczuwa
jakieś chłodzenie. Ubrałam się też w długie spodnie, sportowe buty,
przerzuciłam sweter, czyli wszystkie najgrubsze rzeczy jakie miałam, co by
zrobić miejsce w plecaku. Popijam też kawę, żeby być jako tako obudzona, gdyż
po przylocie muszę przetransportować się do centrum , gdzie zabukowałam wczoraj
hostel. Pobyt na północy Kolumbii dobiega końca.
W piątek rano
jakoś po 7 obudziłam się w moim hamaku, w którym naprawdę bardzo fajnie się
spało. Ogarnęłam się, poszłam po ulubiony świeżo wyciskany sok i akurat jak
jadłam śniadanie zagadała do mnie grupa Kolumbijczyków, a więc zaprosiłam ich,
żeby się przysiedli. I co się okazało, że dwoje z nich za miesiąc leci do
Polski, do Poznania na jakąś konferencję. A więc zaczęliśmy rozmawiać,
powiedziałam im mniej więc co i jak muszą spróbować i zobaczyćI i tak po śniadaniu zebrałam się aby
z Arrecife, gdzie się zatrzymałam przejść się do Cabo San Juan, drugiej
miejscowości kempingowej w parku. Przeszłam się plażą, trochę ścieżkami ,
właśnie ładowałam zdjęcia, aby wrzucić, ale jakoś bardzo wolno to sżło i się
poddałam. Spowrotem jak wróciłam,
zamówiłam kolejny świeży sok i dokończyłam 30 minut filmu, którego nie
skończyłam dzień wcześniej w hamaku. I ruszyłam w dalszą drogę do wyjścia z
parku. Widoki naprawdę niesamowite- roślinność, morze, skały, kolorowe jaszczurki...
Co jakiś czas mijałam ludzi, którzy przybywali na weekek do parku na kemping.
Często też można było zobaczyć konie wiozące worki z żywnością albo bagaże
podróżujących. Jak wyszłam z parku zaraz zagadali mnie jacyś ludzi oferując bus
do centrum Santa Marta, ale jak powiedzieli mi cenę to podziękowałam, gdyż
zażyczyli sobie 15 000 pesos, a ja lokalnym busem dojechałam za 6 000. Po
drodzę zjadłam obiad, wypiłam kolejny zimny sok. Soki z świeżo wyciskanych
owoców to najlepsza rzecz pod słońcem w Kolumbii. Są na kazdym kroku tutaj z
różnego rodzaju owoców znanych i mniej znanych, tj. marakuja, papaya, melon,
banan, truskawka, ananas i takie lokalne jak nispero, lulo,pomidor drzewny i
masa innych, których nazw nie pamiętam.... Oferują soki z wodą albo mlekiem i
zawsze dodają lód, co my miały działanie orzeżwiające.
Około 17
dotarłam do hostelu, ogarnęłam się i zasiadłam z netbookiem przy stole kiedy
zagadał do mnie Robert, który jak się okazało jest z Polski! Od 7 miesięcy
podróżuje po Ameryce Południowej i akurat obecnie po Kolumbii. Robert i Austin,
Amerykanin, którego Robert poznał dzień wcześniej akurat wychodzili na miasto
coś zjeść i zaproponowali żebym dołączyła. Poszliśmy oczywiście na kolejny
świeży sok, ja tym razem poprosiłam sok z melona! Przepyszny! Jako , że
wczesniej juz zjadłam , to nie byłam głodna. Chłopaki pojedli, popili soków i
postanowiliśmy schłodzić się zimnym piwem, a następnie ruszyć na jakąs
karaibską imprezę. Poszliśmy w jedno miejsce, w którym chłopaki byli dzień
wczesniej – muzyka fajna, karaibska, champeta i reggeton, a więc moje rytmy.
Ludzie to niezle tu wywijają! Tam poznałam jeszcze inną dwójkę Europejczyków –
dziewczynę z Norwegii i chłopaka z Holandii. Potańczyliśmy, później przeszliśmy
się po mieście, pooglądaliśmy i posłuchaliśmy Argentyńczyków grających na ulicy
(tych samych widziałam kilka dni wcześniej w centrum Kartageny), napiliśmy się
zimnej lemoniady i około 2 wróciliśmy do hostelu. Wszędzie w centrum
spacerujący policjanci, ludzie często nas zaczepiali pytając skąd jesteśmy,
albo zapewniając, że jeśli mamy jakieś życzenia do spełniena to mają wszystko
co potrzebujemy. Oczywiście podziękowaliśmy i udaliśmy się do hostelu.
Kolejnego dnia Robert i Austin pojechali
rano w miejsce oddalone około 600km od Santa Marta, a ja pojechałam do Tagangi,plaży
oddalonej niedaleko od Santa Marta.
Pospacerowałam, zdrzemnęłam się pod drzewkiem. Jakoś ostatnimi czasy nie bardzo
mnie „kręci” plaża, chyba po tych wszystkich rejsach mam dosyć plażowania, a
więc zjadłam obiad, przeszłam się, widoki nesamowite, ludzie także zagadujący z
każdej strony. Ogólnie rzecz biorąc w Santa Marta wzbudziłam nie lada sensację.
Jako, że Kartagena jest miastem bardzo turystycznym, widok turysty nie wzbudza
tam aż takiej ciekawości jak tutaj. Santa Marta jest mniejszym miastem, jest
trochę podróżników, przybywającyh w wiekszości na spacery po pobliskich
wzniesieniach, jednakże czulam wzrok ludzi na każdym kroku krzyczących – Mona,
linda, preciosa, reina, sirena, hermosa itp. co w większości oznacza to samo –
piekna, księzniczka, królowa itp. Mona to określenie na blondynkę które używa
się w Ameryce Południowej. To chyba najczęstsze słowo jakie tu słyszałam odkąd
jestem w Santa Marta. Czasami już tylko zakładałam okulary i przechodziłam bez
słowa, ale czasami to już nie wytrzymywałam i mimowolnie się uśmiechałam na te
wszystkie teksty jakie słyszałam. Szczególnie jak ludzie zdawali sobie sprawę,
że wsyztsko rozumiem, kiedy oni myśleli, że blondynka nie rozumie
hiszpańskiego! Takie sytuacje były najśmieszniejsze! W sobotę już nie było
żadnych wyjść, zmęczona byłam słońcem obejrzałam kolejny odcinek kolumbijskiego
serialu o salsie i poszłam spać. Dziś pojechałam do Minca, oddalonej jakąś
godzinę od Santa Marta. Nie planowałam tego wcześniej, ale jako, że zobaczyłam
już park Tayrona, przeszłam całe centrum Santa Marta, byłam w Tagandze,
postanowiłam wykorzystać czas i zobaczyć coś innego. Według wskazówek poszłam
na róg ulicy 12 i drogi 11 , skąd odjeżdzają auta do Minca. Akurat jak
przyszłam pan zebrał 4 osoby, zapakowałam nas do auta i ruszyliśmy.Minca to
malutka wioska, miejsce wypadowe na wiele różnych szlaków górskich. Jako, że ja
wybrałam się tam tylko na jeden dzień, spontanicznie ruszyłam na Pozo Azul,
malutki wodospad z jeziorkiem, gdzie woda była lodowata. Po drodze spotkałam
dwóch Amerykanów, z którymi razem przeszłam końcowy odcinek. Później zjadłam
obiad, przepyszną rybę w sosie kawowym z owocami lulo (coś mniej więcej ak
pomarańcza) oczywiście razem z ryżem, pieczonym platano (taki większy i grubszy
banan) i surówką. Pogadałam chwilę z właścicielami, jedna z pań poleciła mi,
aby posżłam zobaczyć całą mase kolibrów w pobliżu jednego z hoteli.I
rzeczywiscie tak zrobiłam – widok cudowny na pobliskie wzgórza z masą różnych
rozmiarów i kolorów kolibrów, Na powrót
do Santa Marta już trochę dłużej czekalam, bo pan musiała zebrać ludzi, ale
czas szybko upłynął bo całą drogę przegadałam z poznanych w aucie
chilijczykiem, na temat Chile, Polski i Ameryki Południowej. Po powrocie
poszłam do hostelu odebrać plecak, wzięłam prysznic i ruszyłam na lotnisko,
gdzie czekam do chwili obecnej. Do usłyszenia z Medellin!
0 komentarze: